Ostatnio ciężko jest mi trafić na dobry, wciągający film. Taki, który oglądałabym przyklejona do ekranu, nie sprawdzając co kilka minut jak długo potrwa jeszcze moja męczarnia.
Kilka dni temu zdarzył mi się dzień pod znakiem koca i herbaty, do szczęścia brakowało mi tylko dobrego filmu (no dobra, i 20 milionów złotych). Przeglądając co też do zaoferowania w tym temacie mają Internety trafiłam na plakat filmowy z wizerunkiem Emmy Watson (znanej szerszej publiczności jako Hermiona). „OK., sprawdźmy co to” – pomyślałam, kiedy moim oczom ukazał się krótki opis filmu „Colonia”:
„Młody chłopak podczas pobytu w Chile zostaje porwany. Jego dziewczyna trafia na trop sekty i postanawia odzyskać ukochanego.”
SEKTY”? I tu macie mnie! Wciskam: PLAY!
Dramaty generalnie średnio do mnie przemawiają, szczególnie te łzawe. Biorąc pod uwagę mój stan, zdarza mi się płakać na reklamach karmy dla kotów. Ale raz kozie śmierć.
Czekacie na rzetelną recenzję? Nie będę psuć Wam zabawy. Zdradzę tylko, że było to świetnie spożytkowane 110 minut. Film okazał się być bardzo wciągający, a nienachalnie przemycony aspekt historyczny zawsze jest w cenie. Oczywiście wszystko rozegrało się na tle historii wielkiej miłości. Hermiona wypadła świetnie, a moja ciekawość tematyki chilijskiej sekty została pobudzona na tyle, że po seansie chętnie doczytałam to i owo.
Nie jest to film na pijacki wieczór ze znajomymi. Ani na poranek na kacu tym bardziej. Ale na winko z przyjaciółką albo miły wieczór z mężem – czemu nie? Tematyka trudna, ale przedstawiona w możliwie lekki sposób. Polecam.
Pozdrawiam,
Justyna Hess
autorka bloga lifestylowego: MESS BY HESS