Była sobie pewna mama: mama w praktyce, choć jednak w teorii. Mama miała na imię Barbara i była idealną gospodynią, ciepłą i czułą mamą, wyrozumiałą żoną. Podłoga w jej domu zawsze lśniła czystością, obiad zawsze dwudaniowy parował na stole i nęcił zapachem, a ona każdą wolną chwilę spędzała z małą córeczką – Kasią.
Z boku stałam ja- zwykle z nosem w książkach, niby niewidząca, a jednak chłonąca każdy szczegół życia takiej mamy. Świadoma, dorosła siostra – miałam okazję widzieć i obserwować, poznawać, wyrabiać sobie zdanie. Mama na kilka etatów, perfekcyjna, zabiegana, nie znajdująca czasu na książkę, na film, na życie. Niby szczęśliwa, ale nie zawsze i nigdy do końca.
Przeraziłam się! Przeraziłam się życia mamy, obserwując moją własną w praktyce. Na jej przykładzie wyrobiłam sobie teorię. Mama = poświęcenie, najwyższe obroty działania, perfekcjonizm, brak czasu dla siebie. Dzięki zanurzeniu w świat prawdziwej rodziny wiedziałam, że ja takiej nie chcę. Chciałam być niezależna, chciałam się spełniać, chciałam być wolna – wydawało mi się, że mogę być taka tylko wtedy, gdy nie będę uwiązana przy mężu i dziecku.
Żyłam sobie spokojnie, nie próbując nawet weryfikować mojego zdania. Dzieci przyprawiały mnie o dreszcze, a widok ciężarnych wzbudzał politowanie. Wiedziałam jak JA chcę pokierować swoim życiem. Los zechciał inaczej. Miałam niespełna 23 lata, kiedy wpadłam w histerię widząc dwie kreski na teście. Płakałam w łazience, płakałam u ginekologa, płakałam na ulicy, płakałam w rękaw mojego chłopaka – obecnie męża. To koniec, myślałam. Klatka, dzień za dniem i zasmarkany wisielec u boku. Do dnia porodu wyrażałam się bezosobowo o tym, co miałam w brzuchu i zupełnie nie rodził się we mnie najmniejszy nawet instynkt macierzyński. Historia jak każda „bajka”, ktoś pomyśli.
Urodziłam. Po CC nie mogłam dojść do siebie, miałam drgawki i różne nieprzyjemne objawy i gdy po dwóch godzinach przywieźli mi córę, wszystko ustało. Jak za sprawą magicznej różdżki. A ja? No cóż; to jasne, zakochałam się. Zobaczyłam tą kruchą istotkę, która instynktownie uspokajała się w moich ramionach i poczułam, że zdarzył się cud. To nie była bajka, to był mój własny, osobisty cud!
Nadszedł dzień powrotu do domu, a wszystkie obowiązki związane z domem i dzieckiem przychodziły mi naturalnie. Nie spałam wtedy, gdy spała córa, tylko prasowałam stosy jej ubranek. Gdy mąż wracał z pracy czekał na niego gorący obiad, w domu było czysto, a ja czułam się spełniona. Stałam się zupełnie jak moja mama: w teorii i praktyce. Zmieniło się tylko jedno; zrozumiałam, że to naturalne. To wyraz miłości, a nie męczarnia, przychodzi naturalnie, a nikt do niczego nikogo nie zmusza…
Nikt nie zamknął mnie w klatce, ja po prostu pokochałam moją córkę najbardziej bezgraniczną miłością i choć teoria, stała się praktyką – stała się nią w zupełnie innym wymiarze. Nie jestem do końca jak moja mama. Jestem wyjątkową mamą mojej wyjątkowej córki i razem tworzymy niezwykłą relację. Wypośrodkowałam wszystko, co mogłam; mam czas dla siebie i jestem gospodynią na pełnych obrotach, stworzyłam swą własną teorię i własną praktykę, choć opartą na doświadczeniach mojej mamy, to jednak moją własną. Jak każda, mam swoją teorię i praktykę macierzyństwa, ale łączy nas ta sama rzecz: bezgraniczna, altruistyczna miłość do dziecka. To nigdy się nie zmieni i to sprawia jak my, mamy jesteśmy sobie bliskie. W teorii i praktyce.
Pozdrawiam,
Joanna Pomianowska-Dziekanowska
źródło: Z filiżanką kawy