I co? I pstro…
Usłyszałam od księcia małżonka: „Bo ja to w czwartej klasie miałem świadectwo z czerwonym paskiem.”
I co? I pstro…
On miał czerwone świadectwo, ale nie miał 8 kiu w aikido, nie występował w przedstawieniu, które obejrzały tysiące dzieciaków i dorosłych, nie galopował na koniu… Mamy to kłaść na szalę? Przyjąć, że świadectwo z czerwonym paskiem jest lepsze niż to, co młoda zrobiła/osiągnęła/zaliczyła przez ten rok?
Główny grzech każdego rodzica – porównywanie. Bo Franiu lepiej czyta, a Beatka ładniej recytuje, znowu Krzyś lepiej śpiewa…
I co? I pstro…
Po to posłaliśmy dziecko do szkoły, w której nie ma ocen, nie ma porównywania, nie ma wytykania palcami, bo ktoś jest inny, gorzej czyta, składa litery, mnoży na palcach albo nie wie, jak kopnąć piłkę. Daliśmy ją do szkoły, w której nie ma wyścigu szczurów. Tymczasem sami ją w ten wyścig wprzęgamy naszymi oczekiwaniami, aspiracjami, porównywaniem z tym, jacy my byliśmy w jej wieku, i jak sobie poczynają dzieci sąsiadów i znajomych.
Nie będę teraz dowodzić, że słabsze wyniki w nauce są przepustką do kariery/lepszych zarobków/sytej przyszłości. Na logikę – lepsze wyniki to wszystko gwarantują.
I co? I pstro…
Nasze dziecko jest otwarte na świat, wrażliwe na krzywdę innych, mądre, sprawne nad podziw, zabawne… Nie przeczytało tyle książek, ile ja w jej wieku… nawet się do tej liczby nie zbliża…
I co? I pstro…
Istnieją dwie, mocno skrajne strategie, jak doświadczenia z dzieciństwa wpisują się w nasz model wychowawczy. Pierwsza, ta idealna, to podążanie śladem własnych rodziców. Docenianie tego, co osiągnęli w naszym wychowaniu; gdy ufali, a drogę w jutro oświetlali kagankiem mądrości i doświadczenia. Druga to postawa typu – nigdy nie będę taka jak moi rodzice. Byli za surowi, za wymagający, bili, krzyczeli, wymuszali.
Najbliższa życia jest postawa – pomiędzy. Owszem mieli słabsze dydaktycznie chwile, ale mieli też w sobie mądrość pokoleń. Nie z poradników typu „Jak zostać idealnym rodzicem w jeden weekend..” tylko opartą na rodzinnych tradycjach, zwyczajach, korzeniach. Nie darmo afrykańskie przysłowie mówi – It takes a village to raise a child (by wychować dziecko potrzeba całej wioski).
Jak się to ma do naszych wyalienowanych jednopokoleniowych rodzin, rozrzuconych po świecie? Rodzin, gdzie babcię widuje się tylko podczas ważnych świąt kościelnych, a jedyną okazją do spotkania z rodziną są pogrzeby. (Kiedyś były śluby/wesela, ale za gościa płaci się od głowy, więc duże śluby/wesela powoli odchodzą w zapomnienie.)
Pamiętam popołudnia, spędzone w altance pod renklodą, w babcinym ogródku, gdzie babcia siedząc nad swoją robótką, uczyła mnie haftować, robić na szydełku i na drutach. Dziadek pokazywał, jak sklecić karmnik, a drugi trzymał kij w rowerze, żebym się nauczyła jeździć na rozbrykanym jednośladzie. Jedna babcia mieszkała piętro wyżej i smak gotowanych przez nią ruskich pierogów pamiętam do dziś. Do drugiej trzeba było przejść przez ulicę i przebiec jakieś 130 metrów. Moja wioska…
Moje dziecko nie miało luksusu wioski. W swoim 10-letnim życiu mieszkała w 3 krajach, w czterech miastach… Wciąż szuka korzeni… Mam nadzieję, że znajdzie je tu, w nowym domu… A bez mocnych korzeni nie ma dobrych owoców.
Widzę jednak, jak te korzenie zagłębiają się w rodzimy grunt. Nawet gdy na owoce przyjdzie poczekać jeszcze jeden rok szkolny, albo dwa. One się pojawią. Jestem tego pewna jak nigdy niczego na świecie.
źródło: mamanieidealna.blog.onet.pl