ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here

kompleksy kobieta kobbieciarnia

Zainspirowana wpisami znajomych bloggerek na temat piętna otyłości, nie mogłam obok tematu przejść obojętnie. Choć nigdy gruba nie byłam, ba, nie miałam nawet nadwagi, z piętnem otyłości żyję do dziś. Miałam szczęście urodzić się w całkiem zwyczajnej rodzinie. Moja mama jest skromną, perfekcyjną panią domu, chorobliwie pedantyczną, szaloną kobietą, która aktualnie spełnia się prowadząc mikro biznes; tata – to typowy skromny, małomówny bread winner, w którym drzemie niespełniona, artystyczna dusza (tak, tak- dobrze widzicie, jestem wierną kopią ich obojga). Mój tata do najczulszych nie należy i do tej pory, gdy dzwonię do domu i słyszę go w słuchawce, natychmiast mówię „tato, daj mamę„… Za to moja mama to istna rodzinna, kwoka- tuląca, ciepła, czuła, obsypująca tysiącem ciepłych słów, komplementująca (ale jednocześnie bardzo, bardzo wymagająca- do tej pory pamiętam jej pytania brzmiące „dlaczego czwórka, a nie piątka?!?„, które skończyły się dopiero w liceum). Mam poczucie, że to mama zbudowała we mnie pewność siebie; chciała żebym znała swoją wartość, dostrzegała własne zalety i niestety, nie wiem, czemu – poległa… Mam wrażenie, że udało jej się wiele, jeśli chodzi o moją osobę, ale w tej kwestii, przegrała wojnę. Z kretesem. I tutaj powstaje pytanie: czy to wina mojej mamy, że nie potrafiłam udźwignąć złośliwości i jestem osobą zakompleksioną? NIE! Dla mnie to jasne, że nie, jednak pomimo wszystko, codziennie powtarzam swojej córce, że jest najpiękniejsza, najmądrzejsza i tresuję męża, aby i on codziennie zachwycał się jej osobą.

Chciałabym dać swojej córce poczucie pewności siebie, braku zakompleksienia, dla mnie może być nawet zarozumiałą tupeciarą – byle tylko kompleksy nie przesłoniły jej świata i zamknęły jej wewnątrz twardej skorupy. Mam takie życzenie (a może i roszczenie…) wobec losu, żeby te geny przejęła od rodziny męża (broń Boże mojej). Będę mieć gwarancję, że odniesie sukces i wyrośnie z niej prawdziwa gwiazda.

Czy byłoby mi łatwiej w życiu gdybym była zarozumiałą tupeciarą? Oj byłoby! Na słowa kolegów, że jestem „rudą, piegowatą świnią”, reagowałabym pewnie olaniem tematu, zamiast wylewem łez. Na słowa koleżanek, że gdy biegnę, uda trzepią mi się jak galareta, umiałabym pewnie odpysknąć z należytym impetem. Gdybym jednak była w tamtym czasie tą, zarozumiałą tupeciarą, pewnie i tak, nikt nie mówiłby mi takich rzeczy, bo nie miałby względem mnie takiej śmiałości (bezczelności?)!

Nie wiem, co takiego we mnie drzemie… Co wzbudza w ludziach śmiałość, aby przekroczyć tę cienką granicę szczerości i stawać się wobec mnie bezczelnymi. Jak się domyślacie, najwięcej „miłego” słyszałam i słyszę oczywiście od kobiet. Zupełnie tego nie pojmuję, gdyż ja nie potrafiłabym powiedzieć komuś wprost najprostszych form krytyki, jak np tego, że ma krzywe zęby i powinien je wyprostować, albo, że ma za wysokie czoło i nie powinien czesać się do góry. Chyba jasne jest, że w dzisiejszych czasach większość osób zdaje sobie sprawę ze swoich mankamentów, ale czy obecność tych mankamentów, (które na litość boską mamy wszyscy!) skreśla nas z życia publicznego?

Czy mając wielki nos mam nie wychodzić z domu, zanim nie odwiedzę chirurga? Czy mając krzywe nogi jestem skreślona w kwestii noszenia rurek? Czy mając żółte zęby mam się nie uśmiechać? Czy mając odstające uszy mam nosić długie włosy i przykrywać nimi co się da? Kto arbitralnie zadecydował, jak JA mam wyglądać i czemu wszystkim, do cholery, przeszkadza właśnie coś co pozostaje tylko moją sprawą?!

Dla mnie istnieje cienka granica pomiędzy szczerością, a bezczelnością i łatwo przekroczyć tę granicę, raniąc kogoś, szczególnie kogoś wrażliwego i od najmłodszych lat słyszącego, co jest z nim nie tak – jak było to w moim przypadku. Nie daję nikomu prawa mówić mi, jak powinnam wyglądać i co powinnam w sobie zmienić, tym bardziej, że ja NIGDY nikomu takich rzeczy nie mówiłam. Nie byłabym w stanie powiedzieć komuś w twarz, że jest za gruby, że ma zbyt rozbudowane łydki, że mu się trzęsą ramiona, gdy nimi rusza, albo że powinien się pomalować, bo ma brzydką cerę. Są pewne rzeczy, które każdy widzi w lustrze i które bolą (uwierzcie wszyscy Ci, którzy mnie uświadamiacie – doskonale zdaję sobie sprawę ze swych wad, ale dzięki Wam niestety nie zdaję sobie sprawy z obecności jakichkolwiek zalet), choć zupełnie o niczym nie świadczą. Bo czy mnie, jako człowieka skreśla to, że jestem brzydka? Czy mnie, jako człowieka skreśla to, że mam beznadziejną figurę? Czy jestem gorszą matką, bo nie jestem piękna? Dla mojej córki jestem najpiękniejsza, tysiąc razy piękniejsza od tej, które mówiła mi, że tyłek trzęsie mi się, jak galareta gdy biegam na w-fie? Może dla mojego męża jestem doskonalsza niż Angelina Jolie i doskonalsza od tej, która mówiła, że mam krzywe, brzydkie zęby?

Znałam osobiście taką dziewczynę pełną kompleksów, która jest obecnie chyba w jeszcze gorszym miejscu niż ja. Choć na moich oczach przeistaczała się bardzo powoli i subtelnie w odrobinę bardziej świadomą samej siebie kobietę, to jednak gołym okiem obserwowałam jak ciężko takie zmiany przychodzą. Ja, nadal stoję w tym samym miejscu, w którym stałam, będąc stłamszoną gimnazjalistką i nie cierpię z tego powodu samotnie; nie tylko ja dźwigam to brzemię „brzydkiej i grubej”. Wraz z moimi kompleksami, cierpi mój mąż, moi rodzice i mam tylko nadzieję, że uporam się z tym wszystkim jak najszybciej, aby i moja córka nie cierpiała z tej przyczyny. Chciałabym, aby obserwowała życie i uczyła się świta od silnej, pewnej siebie kobiety. Mam nadzieję, że kończąc trzydziestkę, którą spędzę ze wspomnianą przed chwilką koleżanką, na obiecanej, wspólnej imprezie (dzieli nas zaledwie pięć dni różnicy) będziemy bardziej pewne siebie, a może nawet będziemy już po prostu siebie „pewne”, gotowe aby eksplorować naszą kobiecość, zupełnie obojętne na złośliwe, krzywdzące słowa sędziów atrakcyjności.

Joanna Pomianowska-Dziekanowska
autorka loga: Z filiżanką kawy

- A word from our sposor -

Granica szczerości…