Pamiętam, kiedy jako dziecko ubóstwiałam być ze sobą „sam na sam”. Przypominam sobie setki sytuacji, w których podczas letnich wakacji, mama wyganiała mnie z pokoju i zmuszała do zabawy z dzieciakami na podwórku. Z niechęcią odstawiałam wówczas książkę lub wyłączałam komputer i wychodziłam z domu, z miną spuszczoną na kwintę, marząc, aby wszyscy zostawili mnie w spokoju i pozwolili żyć po swojemu.
Dziś, kiedy obserwuję swoją córkę, widzę w niej odbicie mnie – sprzed lat. Podobnie jak ja wtedy, dziś to Magda woli spędzać czas w swoim własnym, wyimaginowanym świecie, mieszczącym się w granicach czterech ścian jej pokoju. Nie lubi być zmuszana do rozmów przy rodzinnym stole, kiedy odwiedzają nas członkowie dalszej rodziny, a swoje sekrety dzieli góra z jedną koleżanką. Innych – z tego co wiem, nie posiada. Ta sytuacja doprowadza mojego męża do szału. Ciągle słyszę od niego, że Magda w końcu „zdziwaczeje” i że najwyższy czas, żeby w końcu wyszła do ludzi i otworzyła się na świat. Za każdym razem kiedy zmusza ją do opuszczenia domu i nawiązania kontaktu z dzieciakami, które snują się gdzieś po sąsiednim podwórku, patrzę na jej drobną, bladą twarz z politowaniem i słyszę niemal na głos, myśli, które kłębią się w jej głowie.
Ona i ja rozumiemy się jak nikt. Jesteśmy samotnymi wilkami. Lubimy żyć i działać w pojedynkę, a efekty swojej pracy pokazujemy innym dopiero wtedy, kiedy są gotowe. Mój mąż, to całkowite przeciwieństwo – społeczne zwierzę. W najprostszą czynność potrafiłby zaangażować połowę sąsiedztwa, urządzając przy tym naprędce niesformalizowaną strukturę stowarzyszenia, nadając mu swój własny statut i mianując siebie przywódcą.
Otwartość i towarzyskość mojego męża zauroczyły mnie kiedyś na dobre. To dzięki nim, oczarował mnie swoją osobą i rozkochał w sobie bez pamięci. Poślubiłam najwspanialszego, kochającego mężczyznę, którego zalety, z czasem stały się dla mnie największym źródłem irytacji. Podczas gdy oswojenie kogoś obcego, zaufanie mu i wpuszczenie go do „naszego ogródka” zajmowało mi wieki, on ledwie poznaną osobę potrafił traktować jak swoją, angażując ją w nasze życie i wyciągając w jej obecności szczegóły naszego rodzinnego życia.
Jak dziś pamiętam „casus Gośki” – nowo poznanej znajomej na letnim turnusie w Międzyzdrojach…
Na wczasy wybraliśmy się wówczas z dziesięciomiesięczną Magdą. Kiedy po przyjeździe do ośrodka, oddałam się przepierce zabrudzonych podczas podróży ubranek, mój mąż wyszedł na rytualne zapoznanie terenu. Po powrocie, sąsiadka z domku obok, nie była już nieznaną wczasowiczką, „Panią Małgorzatą”, ba, „Panią Małgosią” choćby nawet do cholery! Była po prostu „Gośką”! I nie chodziło wcale o końskie zaloty znudzonego wczesnym ojcostwem, wyposzczonego, trwale zaobrączkowanego samca. Co najśmieszniejsze, w postawie mojego męża rzadko kiedy doszukiwałam się żigolackich zapędów w stronę przedstawicielek płci pięknej. Jego otwartość i bezpośredniość sprawiały bowiem, iż z równą łatwością i szybkością błyskawicy zjednywał sobie zarówno kobiety, jak i mężczyzn. Wystarczyło zapytać o odległość do plaży, pogodę w ostatnim tygodniu lub klamerkę, która upadła ze sznurka obok wejścia do naszego kampingu. Byle temat stanowił pretekst do rozmowy.
Chwilowe „chat-chat” wystarczało, aby Pani Małgorzata stawała się „Gośką”, a jej mąż najlepszym kompanem do wieczornego pokera, już pierwszego wieczoru po przyjeździe na miejsce.
Sam fakt rozmowy z „Gośką” nie stanowił jednak zapalnika, który ostatecznie zainicjowałby wybuch. Erupcja nastąpiła dopiero kilka dni później, kiedy ta sama – już wówczas „Gocha” i jej mąż – Andrzej (zwany po zaledwie kilku dniach „Andrzejkiem”), racząc się drinkami na międzyzdrojskiej plaży, w odpowiedzi na pytanie o butelki z mlekiem, które tachałam ze sobą gdzie popadło, usłyszeli od męża o wszystkich szczegółach moich problemów z pokarmem. Do końca wakacji, nasze stosunki przypominały już raczej stan zimnej wojny, a jego szlaban na kontakt z „nowymi przyjaciółmi” skutecznie uniemożliwił mu kontynuację pokerowych wieczorków, zmuszając do przebywania wyłącznie w moim towarzystwie.
Dalej było jeszcze kilka wesel, kilkadziesiąt zaproszeń od znajomych i weekendów z paczką przyjaciół – każdorazowo niemal okupionych kłótnią. Za każdym razem, po wejściu do grupy, mój mąż obierał sobie bowiem za najwyższy cel, zdobycie palmy towarzyskiego pierwszeństwa. Nie twierdzę, że robił to jakkolwiek nieudolnie. Wręcz przeciwnie – koledzy skandowali jego imię kiedy podnosił kieliszek, a panie wpatrywały się z uwielbieniem w jego oblicze, kiedy wygłaszał toasty na rzecz celebrujących. Ba, nie twierdzę nawet, że w tych chwilach zapominał o bożym świecie – na ogół starał się nawet od czasu do czasu utrzymywać pozory i zapytać, czy wszystko ze mną w porządku, a moje morale nie podupadło do reszty. Niezależnie jednak od jego starań, ja wciąż czułam się, jak kwiatek do kożucha. Kiedy byliśmy sami, wszystko było idealne, a on z ryczącego samca alfa pokorniał do roli baranka w pluszowych, ciemnozielonych kapciach. Wystarczyło jednak, że na horyzoncie pojawiła się namiastka wielbicielskiego tłumu, aby z mojego męża rozpoczynał wyzierać prawdziwy social-monster.
Raz zdarzyło mi się nawet podsłuchać rozmowę naszych wspólnych znajomych: „Krzysztofa pełno wszędzie, a Moniki prawie przy nim nie widać. Jak to się ludzie dobierają na zasadzie przeciwieństw”.
Zaproszenia i zapytania o dołączenie do towarzyskich rautów także przechodziły od zawsze przez ręce Krzysztofa. „Kochanie, Marta i Artur zapraszają nas na kolację”. „Marta? Jeszcze wczoraj z nią rozmawiałam!”.
Kilka razy próbowałam nawet zasugerować Krzyśkowi, że coś jest nie tak, a ja nie czuję się komfortowo w jego towarzystwie, kiedy przebywamy razem w większym gronie. Traktował mnie jednak wtedy jak Magdę, zapewniając, że jeśli tylko zmienię nastawienie i „dołączę do dzieciaków z podwórka”, sama zrozumiem, że życie stanie się łatwiejsze… Cóż, póki co wciąż się takim nie stało.