Od dzieciństwa tłukli nam do głowy, że miejsce kobiety jest w domu. Że rolą kobiety jest dbać o ognisko domowe, gromadkę latorośli i wracającego po całym dniu trudów i znojów mężczyznę, który ochrania nas od złego, donosi pożywienie i dba, aby w domu nie zabrakło makulatury formalnie nazywanej środkiem płatniczym – czyt. po prostu dolarów;)
Zapewne pomyślicie po tym wstępie, że jestem zgorzkniałą feministką, krzyczącą gdzie się da o równouprawnienie, prawa kobiet i ogłaszającą wszem i wobec, że mężczyźni są nikomu do niczego nie potrzebni. Że powinni wyginąć wraz z nową cywilizacją i dinozaurami. I że z pewnością płaczę w jesienne wieczory do poduszki, bo nikt mnie nie chce…. Otóż moje drogie, NIE;)
Nie jestem feministką i nie chciałabym aby mężczyźni wyginęli. Chociażby z tego względu, że potrafią od święta umilić nam czas. I zreperować coś od czasu do czasu, żeby zachować nasz w pocie czoła wykonany manicure. Czasami miło jest też po prostu z nimi porozmawiać (o ile oczywiście trafi się egzemplarz, który jest na tym samym pułapie intelektualnym i nie chce dobrać się jedynie do naszej bielizny, bo ładnie uśmiechałyśmy się do niego w tramwaju). I miło jest się przytulić …. tak po prostu, po ciężkim dniu w pracy.
Otóż nie, powtarzam raz jeszcze, nie jestem, z tego co pamiętam nigdy nie byłam i nigdy nie będę (choć do tej pory mówienie „nigdy” nie sprawdzało mi się w życiu, więc może lepiej nie używać tego słowa) prawdziwą feministką.
Przejdę do sedna tematu, który chciałam poruszyć – jest nim Penis, a właściwie jego brak. Z całą stanowczością nie będziemy dywagować tu jednak o anatomicznej funkcji tego organu. W tym poście chodzi bowiem o ostateczne rozprawienie się z pytaniem, czy brak u kobiety tego męskiego pierwiastka musi oznaczać jednoznaczną porażkę w życiu zawodowym? Dlaczego jako kolejna kobieta, poruszam ten temat?
Otóż ostatnio, podróżując naszymi cudownymi polskimi kolejami (tak, świadomie piszę cudownymi, bo mimo, że robię to bardzo rzadko, spotkało mnie miłe zaskoczenie, wszyscy byli mili, przedziały czyste, a z klimatyzatorów płynęła przyjemna bryza dająca ukojenie w 30stopniowy letni dzień, gdy skwar lał się z nieba) zaczytałam się, jak głosi okładkowa naklejka w „światowy bestseller” (choć trafność tych słów to temat na inną rozmowę, jako że sądzę, iż „bestseller” to stwierdzenie stanowczo nadużywane). Ale do rzeczy;) No więc, mknąc tak przez pola i lasy, miasta i wsie, poznawałam kolejne tajniki sukcesu bez ww. penisa. „Penis” i „cycki” są dość często używanymi pojęciami przez autorkę książki o której tutaj mowa – Karen Salmansohn. Jeśli jednak nie mamy poniżej 18 lat, nie jesteśmy za nadto pruderyjne, a pierwsze kontakty z mężczyznami i życiem zawodowym mamy już sobą – nie powinno nam to przeszkadzać.
Karen Salmansohn nie jest może typowym „guru” jeśli chodzi o literaturę współczesną i poradniki. Ma na swoim koncie kilka doradzających „jak żyć” pozycji, większość o dość kontrowersyjnych poglądach i preferencjach (choć doprawdy nie wiem czy w dzisiejszych czasach – zafascynowania śpiewającej/go Conchity Wurst cokolwiek może być jeszcze kontrowersyjne). Autorka ma jednak pewne doświadczenie w literackich aktach obalania powszechnie panujących zasad. Nic dziwnego – sama pokonała w życiu wiele schodów pnąc się na najwyższe szczyty w swej wymagającej branży – reklamie. Jako specjalistka od wizerunku tak topowych koncernów jak MTV lub L’Oreal, czy pracownik, a później także szef agencji reklamowej w NYC, ma zapewne pojęcie o temacie;)
W książce znajdziemy więc pisane jej własnym doświadczeniem złote rady o tym jak, co, kiedy i w jaki sposób. Są podane dość łatwym, lekkim i przyjemnym językiem. Autorka da się lubić, a wiele z jej rad każda z Pań stosowała już nie raz, świadomie lub nieświadomie w życiu zawodowym i nie tylko.
Jeśli więc drogie Panie macie przekonanie, iż na pewno nie jesteście facetem (w dzisiejszych czasach nigdy nie wiadomo), marzycie o zrobieniu oszałamiającej kariery, twierdząc że tu i teraz jest wasz czas, (i jeśli tylko Wasz facet/mąż/konkubent/partner Wam na to pozwoli – wiem jestem złośliwa;) warto poświecić 3 luźne wieczory na przeczytanie tego błyskotliwie ujmującego poradnika. Choćby dla relaksu. Jeśli bowiem liczycie na to, że Wasza ścieżka sukcesu może oprzeć się bezpiecznie o porady i wiedzę zdobyte w tejże książce… polecam uprościć sobie drogę. Podobnie „skuteczny” i spektakularny efekt osiągniecie robiąc sobie ładne zdjęcie, pisząc na górze „Vogue”, wieszając na ścianie i nad filiżanką aromatycznej kawy upajając się, że jesteśmy gwiazdami okładki najbardziej poczytnego pisma modowego na świecie;)