„Po co wyrzucać takie pieniądze? Wszędzie urodzisz tak samo. Jakoś to będzie…” – słyszałam przed porodem od kilku osób. Nie chciały zrozumieć powodów, dla których zdecydowałam się rodzić w prywatnym szpitalu. Fakt, że „jakoś to będzie”, nie zadowalał mnie w żadnej mierze. Chciałam urodzić tak, aby chcieć to powtórzyć. Szczęśliwie, tak się stało.
Czekając w szpitalu na wypis, usłyszałam jednak historię, zgoła odmienną od mojej. Noszę ją w sobie tu i tam, nie mogąc przestać myśleć o… kukułkach. W środowiskach ludzi desperacko walczących z niepłodnością, tak właśnie mówi się o dziewczynach, które decydują się „wynająć swój brzuch” i urodzić dziecko obcym ludziom.
Są dwa światy…
„Z decyzją o posiadaniu dziecka wiąże się współcześnie całe spektrum pytań i wątpliwości, związanych ze zmianami, jakie dziecko wprowadza w życie codzienne, w jakość związku, z utratą zalet życia bez dziecka. Z jednej strony ludzie, w tym kobiety, żyją w kulturze nakazującej jednostce nieustanny samorozwój, nade wszystko ceniąc jej wolność. Z drugiej zaś, te same kobiety muszą się konfrontować z kulturowym ideałem macierzyństwa zaprzeczającym indywidualizmowi. W obliczu konfliktu między potrzebą samorealizacji (przybierającą często postać kariery zawodowej) a macierzyństwem palące staje się pytanie o to, jak znaleźć równowagę”[1].
Ta prosta rozprawka o macierzyństwie, sprawdziła się i w wypadku zasłyszanej przeze mnie historii. W towarzyszących mi rozmyślaniach na temat głównej bohaterki tej szpitalnej opowieści, przyszła mi na myśl przeczytana niegdyś książka Antoniny Kozłowskiej pt. „Kukułka”.
Po wielu nieudanych próbach, kończących się za każdym razem poronieniem, młode małżeństwo podjęło decyzję. Żyli w luksusie, oboje pracowali w korporacjach, na brak pieniędzy nie narzekali. Moli stworzyć wspaniały dom dla dziecka, którego oboje bardzo pragnęli. Los jednak zdecydował za nich.
Po drugiej stronie ulicy żyła inna kobieta. Mieszkała z matką i dwójką swoich dzieci, bo mąż wyjechał za granicę. Najpierw miał zarobić na spłatę kredytów i lepsze życie rodziny, potem jednak z tych ambicji zrezygnował. A wszystko za sprawą innej kobiety. Iwona, by utrzymać siebie i dzieci pracowała jako woźna w jednej z warszawskich szkół. Pragnęła jednak lepszego życia. Nie dla siebie, ale przede wszystkim dla dzieci. Podjęła więc decyzję…
Ptaki nie myślą
„Kukułka znosi jaja w gnieździe innego ptaka, który ma za zadanie je wysiedzieć. Wszyscy to potępiają, lecz przecież, skoro wymyśliła to natura, musi być w tym jakiś cel. Co czuje kukułka, składając jajo w cudzym gnieździe? Czy wierzy, że robi to, co najlepsze dla swojego przyszłego dziecka, czy później martwi się o nie? (…) Kukułka robi coś, do czego została genetycznie zaprogramowana. Ptaki nie myślą”[2].
Zatem…
Małżeństwo płaci Iwonie. Kasa na jedzenie, kosmetyki, witaminy co miesiąc wpływa na jej konto. Pieniądze za wynajęcie jej brzucha. Tak, Iwona ma urodzić dziecko Marty i Filipa, a potem w myśl sporządzonej umowy oddać noworodka i po prostu o nim zapomnieć.
„Wiedziała już, że najłatwiej będzie, jeśli potraktuje to jak pracę”[3]. Marta „miała ochotę zapakować Iwonę w pudełko wyściełane poduszkami, zabrać jej klucze od mieszkania i uwięzić ją na dziewięć miesięcy w bezpiecznym, szczelnym kokonie. Od chwili, kiedy dowiedziała się, że zarodek się zagnieździł, żyła w innym świecie, na huśtawce, gdzie od euforii do przerażenia prowadziła droga tak krótka jak upadek z góry po nieostrożnym kroku. W jednej chwili płakała ze szczęścia, a po chwili zalewała się łzami z powodu wyobrażonego niebezpieczeństwa – wypadku, krwawienia, choroby, infekcji, odklejenia łożyska”[4].
Zagrożona…
Choć wcześniejsze ciąże Iwony przebiegały bezproblemowo, z tą było inaczej. Ta była przecież wyjątkowa. „Co dzieje się teraz? „Może to mój organizm? – myślała Iwona – Organizmu nie da się oszukać. Organizm przecież musi wiedzieć, że to nie moje dziecko, obce geny. Może odrzuca to dziecko jak przeszczepione serce? (…) A może to kara? Może to co zrobiła, jest złe, i teraz musi się naprawić?”[5]
Sytuacja, choć groźna zostaje jednak opanowana, a na świat przychodzi dziewczynka. Córka Marty i Filipa urodzona przez Iwonę.
Nie oddana
Jak się jednak okazuje, nie tak łatwo przez dziewięć miesięcy nosić pod sercem dziecko i się do niego nie przywiązać. Nie jest możliwe, by między matką, a tym maleństwem siedzącym w jej wnętrzu nie nawiązała się więź. Iwona mogła myśleć o sobie, że jest „genetycznie zaprogramowaną kukułką”, ale dziecka już nie potrafiła oddać.
Kto poniósł największe straty? Iwona, która została teraz już z trójką dzieci, które trzeba wykarmić i ubrać? Marta, która zamiast tak upragnionego dziecka i pieluch, dostała depresję i leczenie w szpitalu psychiatrycznym? A może jej mąż, Filip, który stracił żonę, marzenia i nadzieję?
Droga bohaterów „Kukułki” była trudna i usłana cierniami od początku, po sam kres. Od podjęcia decyzji, aż po niezrealizowane marzenie. Jak się jednak okazało, każdy jest czegoś powołany i ma do spełnienia określoną misję. Marta również, mimo że nie była to misja „matki”, którą tak bardzo usiłowała zrealizować. Dla niej, historia z „Kukułki” zakończyła się tragicznie. Jak zakończyła się historia ze szpitala? To, póki co, jest dla mnie tajemnicą.
Autorka: Katarzyna Płóciennik-Niemczyk
[1] M. Bokiniec, „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, które rodzicie” (w:)”Zadra. Pismo feministyczne”, nr 1-2, Kraków 2010, s. 23
[2] A. Kozłowska, Kukułka, Kraków 2010, s. 105
[3] Ibidem, s. 119
[4] Ibidem, s. 134
[5] Ibidem, s. 179