Nie byłyśmy wyjątkowe, choć chciałyśmy wierzyć, że tak właśnie jest. Każda z moich licealnych przyjaciółek, od chwili zakupu pierwszej Filipinki, pragnęła znaleźć się w perfekcyjnie roześmianej pozie, na okładce jednego z pism dla nastolatek. Dzieci PRLu, nieświadome potęgi internetu, ani czyhającej w nim umysłowej papki dla „wszystkostrawnych”. Ogłupiane magią kolorowej telewizji i śliskiego papieru gazet, wierzyłyśmy w dzieła pierwszych, nieudolnych grafików, niczym w portret pędzla Picasso. Myślałyśmy, że niesie prawdę – w końcu tak nam wpierano.
Pamiętam jak dziś, kiedy patrząc na zaczerpnięte najpewniej z amerykańskiego stocka, czarno-białe zdjęcie uśmiechniętej nastolatki o wyjątkowo urokliwym obliczu, żałowałam jej dogłębnie, przeczytawszy w sąsiednim artykule, historię tragicznie zmarłej w wypadku „Ilony”. Dałam się wkręcić! Wpatrywałam się w tą fotkę z żalem, zadając sobie pytanie, jak równie piękna dziewczyna, mogła w tak bezmyślny sposób odejść z tego łez padołu. Żałowałam pieprzonej ilustracji…
Wszystkie dałyśmy się wkręcać. Z „Iloną”, czy inną dziewczyną z okładki. Ślęczałyśmy nad Bravem Girl, wpatrując się w ich stylizacje, których dziś, nie uraczyłybyśmy nawet żałośliwym uśmiechem. Zazdrościłyśmy im piękna, życia jak z Beverly Hills i wylansowanych chłopaków (choć wówczas nie używałyśmy jeszcze tego słowa dla ich określenia). Problem w tym, że choć w większości śmiejemy się dziś ze swojej, nastoletniej naiwności, nadal pozwalamy się nabierać.
Błąkając się po sieci wczorajszego wieczoru, trafiłam na film autorstwa Oskara T.Branda. W krótkim spocie, bezlitośnie rozprawia się z „magią” współczesnych, kolorowych magazynów udowadniając, że ich realna treść ogranicza się do około 10% objętości. Od 80-90% przekazu to nic innego jak reklamy. Kity ciśnięte nam w pięknym, połyskującym opakowaniu, bez merytorycznego przekazu; bez ładu i składu.
Choć nie byłoby w tym pewnie nic dziwnego (redakcje też muszą zarabiać), spokoju nie daje mi fałsz, jaki płynie z ust, a raczej kart większości z nich. Biorę do ręki pierwszy lepszy kobiecy magazyn, z okładki krzyczy tytuł: „Bądź naturalna! Natura jest dziś trendy”. Zanim dotrwam jednak do przedostatniej strony, z rozwinięciem hasła, które zdążyło już wprawić mnie w optymistyczny nastrój, mijam panienki ze sterczącymi biustami, jak u nastolatek, zerową dawką cellulitu, idealnym make-upem, skórą czystszą i delikatniejszą niż u mojego, dziesięciomiesięcznego syna i włosami herubina po zabiegu keratynowego prostowania.
„Będę naturalna” – myślę – „A co! Wyciągnę swoje zwisające od karmienia piersi i zroluję je w staniku, aby odstawały jak u tej Pani z działu z bielizną. Naciągnę na tyłek wyszczuplające, laserowo cięte majtki i polecę do drogerii po paletkę cieni w promocji -50%, choć i tak nie będę potrafiła pomalować się nimi bez osypywania i odbitek na górnej powiece. Na koniec, wyszczotkuję skórę twarzy i przepłuczę włosy keratynową maską, którą upolowałam w Lidlu z polecenia sąsiadki”. A potem? Załamię się jeszcze bardziej, gdy zobaczę, że efekty moich starań, nie przybliżyły mnie nawet o centymetr do modelki z reklamy perfum Thierrego Muglera.
Nauczyłyśmy się sprawdzać etykiety, w poszukiwaniu szkodliwych dla zdrowia E-składników. Nauczyłyśmy się włączać AddBlocka, aby w spokoju oglądać seriale, rozłączać kiedy dzwoni konsultant kolejnej sieci telefonicznej i wrzucać do spamu napastliwe newslettery o promocjach kolejnego, internetowego sklepu z odzieżą typu „każda inna, ale oryginalnie droga”. Dlaczego zatem do cholery nie możemy nauczyć się tej prostej prawdy, że kobiety z „realu”, nie mają twarzy, ani tyłków rzeźbionych filtrami programów do obróbki zdjęć. Żadna nie budzi się o godzinę wcześniej, aby pod prysznicem „zabrać facetowi szampon”, a po wszystkim filuternie stanąć przed lustrem i zatrzepać włosami wymodelowanymi przez wytarcie ręcznikiem, w ultra zwolnionym tempie. Żadna nie urywa z rozkoszą obcasa drugiej szpilki, gdy pierwszy ułamie się na ulicznej kratce, zamiast ego klnąc pod nosa, gorzej niż spoglądający na nią z boku budowlaniec (który również nie wygląda jak francuskie ciastko z reklamy).
Bywamy wielkie i rozlazłe, albo chude i żylaste. Mamy stopy, których kształtu nie cierpimy i fryzury, które układają się tylko kiedy śpimy na lewym boku. Czasem zasypiamy ze zmęczenia zanim ogolimy nogi i domalowujemy końcówki paznokci, które odprysnęły podczas mycia garów, tworząc prowizorkę perfekcyjnego manicure-u. Bywamy wredne, poirytowane, złośliwe i zazdrosne. Jesteśmy silne – wystarczająco, aby postawić się na wysokości zadania, kiedy będziesz nas potrzebował. Bywamy także dostatecznie słabe – na tyle, aby obdarzyć Cię ciepłym ramieniem empatii, kiedy pokażesz, że jest Ci gorzej, niż być powinno.
Jesteśmy KoBBietami.
Od 1,5 roku.
Dziękujemy, że jesteście z nami…
KoBBieiarnia.pl
Anna Chruściel