ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here

dieta kobbieciarniaBył taki czas, kiedy i ja, popadłam w wir hiperzdrowego odżywiania, okraszonego sportowym duchem towarzyszącym mi przy niemal każdej z czynności dnia powszedniego. Absolutnym strzałem w dziesiątkę jest przecież wcielenie w życiu planu, aby prasując stos koszul partnera, strzelić sobie dwie seryjki przysiadów i rundkę wokół dechy do prasowania. Nawet myjąc okna przypuszczałam dodatkowe akrobacje, pozostając w tym irracjonalnym przekonaniu, że machanie po wielokroć po uparcie nieidealnych, szklanych powierzchniach, pozwoli mi spalić 10 razy więcej kalorii, aniżeli trening z dwiema Chodakowskimi. W obliczu przewidywanego sukcesu nwet wizja upadku z 4 piętra nie budziła we mnie większego przejęcia.

Jestem jeszcze w miarę młoda, chociaż wskaźnik wieku oscyluje wokół 30. (przecież mówiłam „w miarę”) – w mym ciele, co prawda nadal nieodkryte, winny drzemać ogromne potencjały energii. Uznałam więc, że jeśli wszelcy znawcy okrzyknęli, że jestem właśnie w kwiecie wieku, a ze znawcami „od wszystkiego” nie zamierzam dyskutować – rozpoczynam poszukiwanie sposobu na to, aby moją energię ukierunkować i złożyć w hołdzie, swej skrzętnie ukrywanej figurze i jeszcze bardziej zamaskowanej motywacji. Od szalonej zumby, po której myślałam, że przejdę na rentę, przez pole dance, gdzie grawitacja pokazała mi i wszystkim zebranym – więcej, aniżeli chciałam zaprezentować, na bieganiu skończywszy.

Zawsze zastanawiało mnie kto normalny – znajduje w sobie po 10 h pracy, wolę walki, aby zaangażować resztki sił i zamiast ugotować obiad dla wygłodniałych hien domowych, polecieć na sambę, aerobik lub inne turbo fitnessy.

Aby jednak katorżnicza praca przyniosła oczekiwane skutki w postaci zlikwidowania niezniszczalnej fałdki, która uporczywie wystaje znad spodni w rozmiarze S – zgodnie z zaleceniami mądrych głów, zaczęłam również dietę. Zupełnie zatem przypadkowo, ale jakże też niefortunnie za początek krucjaty, obrałam sobotę. Nie wiem, czy to tylko w moim domostwie istnieje taka dziwna zależność, że na moje hasło „dieta” (no ok, było ich kilka),  cała rodzina, jak gdyby spod ziemi, wynosi na stoły te wszystkie smakołyki, których nigdy sobie nie odmawiam. I tym razem, zapowiedź rzucona w sobotę, poskutkowała ubóstwianą przeze mnie zupą fasolową. Dalej było tylko gorzej: pizza, zapiekanka z boczkiem, frytki z panierowanym serem. Delicje serwowane przez samego Belzebuba. Odmawiałam. Boże, jaka ja dzielna byłam…

Już na starcie mojej dietetycznej przygody czekał mnie szok. Jadłospis przeznaczony na cały dzień, w mgnieniu oka, bez ceregieli zniknął podczas obiadu ze stłumionym we wnętrzu okrzykiem „dokładkiii!„. Człowiek od razu myśli, że to sztuczka i test na jego siłę charakteru, a nie żadna tam dieta. Charakter to ja mam, a jakże. Z marszem grającym w okolicach żołądka (już koło godziny 13) przebrnęłam więc na zdrowym jadłospisie aż do kolacji. Aby zagłuszyć rzępolącą orkiestrę swoich kiszek, popijałam wodę i czerwoną herbatę. Bo zdrowa i podobno zżera tłuszcz, podobnie jak i jak ja do niedawna zżerałam frytki z talerza partnera, gdy tylko oddalał się w poszukiwaniu soli (frytki bez soli to grzech mniejszego kalibru;). Hektolitrami piłam ją więc, by zalać tego grającego do samego końca Titanica. I znów szok. Okazało się, że brnąc w tę rozpacz mogę się przewodnić. Wybór mało komfortowy. Odstawiłam więc płyny i niczym jeden z artystów polskiej estrady zaczęłam odżywiać się energią słoneczną. Bezskutecznie.

Nie wierzę w bujdy, że jedzenie spożywane po 19, jakimś magicznym sposobem przedziera się wprost do boczków, ud lub tyłka. Wiecie jednak zapewne, że jeżeli głód ma przyatakować, zrobi to właśnie na wieczór. Zdajecie sobie także sprawę z tego, że kulminacyjne uderzenie nadejdzie wtedy, kiedy zapanuje zupełna cisza. Przyznać się, kto i kiedy się najadł wstydu? Co prawda, nie znam się zbyt dobrze na anatomii, ale myślę, że funkcjonujące w podziemiu dietetycznym porzekadło, jakoby z głodu żołądek przyklejał się do kręgosłupa, wcale nie jest pozbawione sensu. Z wolna tracąc silną wolę zaczęłam rozpaczliwie myśleć o pójściu na skróty…

Tak, istnieją jeszcze magiczne, różnokolorowe tabletki, herbatki, proszki i żele, mające nie tylko zrzucić za nas kilka nadprogramowych kilogramów, ale i międzyczasie zaradzić przetłuszczającej się strefie T, wybielić nasze zęby, przefarbować włosy i posegregować skarpetki. A jakże! Combo. No właśnie… To tak samo prawdopodobne, jak  ich magiczne, natychmiastowo odchudzające działanie.

Spytacie, czy sprawdziłam to na własnej skórze? Nie. Być może dlatego, że po jednodniowej diecie, jakoś rozmiar M przestawał mi przeszkadzać;)

- A word from our sposor -

„Moja KRUCJATA. Dietetyczna oczywiście.”