Wróciła z pracy. Jak zwykle dużo później niż wynikało to z jej harmonogramu. Z rozwianym włosem, lekko rozmazanym makijażem, objuczona dwiema siatkami zakupów, posuwistym krokiem przemieściła się do kuchni. Rzuciła zakupami na blat kuchennej szafki, usiadła na pobliskim krześle i… rozpoczęła swój lament. Że koleżanka z pracy znów przypisała sobie jej zasługi, a inna obmówiła ją przed trzecią, że szef nie docenił i pominął przy podwyżce, że buty piją, telefon wciąż dzwoni, a czasu na normalne życie permanentnie brakuje i że już tak dalej po prostu nie potrafi.
A gdyby tego wszystkiego wciąż było za mało, na domiar złego, całkiem znienacka, niby mimochodem, a jednak – na jego nieszczęście zauważony, mężczyzna siedzący przy tym samym stole, formalnie zwany jej mężem.. uznał, że pora to naprawić i rozpoczął swój wywód o tym, ile razy już powtarzał, że powinna była zmienić pracę, przestać przejmować się koleżanką i zwrócić do szefa o podwyżkę.
I choć istotnie – nie mówił tego po raz pierwszy, ani razu nie zauważył przy tym, że ona wcale nie potrzebuje jego rady. Potrzebuje za to jego uszu, żeby milcząco wysłuchały jej lamentu i ramion, żeby zaraz potem utuliły jej rozdygotane nerwy.
Skąd więc ten rozdźwięk? Dlaczego do cholery, faceci przez tyle wieków współistnienia z nami nie pojęli, że dopóki wyraźnie nie poprosimy o pomoc, nie potrzebujemy ich „złotych mądrości”, a chcemy jedynie głosu (a raczej ciszy) zrozumienia? Odpowiedź jest prosta – natury nie da się oszukać. Mężczyzna to genetycznie zdeterminowany „załatwiacz”. Typ zadaniowy. Gdy rejestruje „cel”, zaprogramuje się na jego wykonanie. Nie twierdzę, że to źle. W końcu przez te same wieki, ich nastawienie na osiągnięcie celu pomagało przetrwać całym społecznościom – „zdobyć pożywienie”, „znaleźć schronienie”, „wybudować szałas”, „wygrać tę bitwę!”. Twierdzę jedynie, że Bogu ducha winni mężczyźni, uwarunkowani w ten sposób przez naturę, wchodzą w poczucie misji w sytuacjach, w których wolałybyśmy, aby pozostali tam, gdzie siedzą.
Nasz błogi, niekontrolowany lament, uruchamia w nich pomarańczową, mrygającą lampkę „awarii” i zamiast słuchać – tak po prostu, z szeroko otwartymi uszami i wbitym w nas wzrokiem, rozpoczynają szukać źródła usterki. A może by tak tutaj pogrzebać śrubokrętem, a tutaj dolać trochę smaru, żeby koła zębate łatwiej chodziły, a mechanizm przestał tak głośno rzęzić. Nasi kochani, nieuświadomieni mężczyźni, nie wiedzą, że nie tędy droga… Powinni wreszcie dostrzec, że wystarczy aby odłożyli swoje śrubokręty, instrukcje i szacunki planów awaryjnych i zaczęli słuchać – tak po prostu, z miną współczucia i gestem przytakiwania, żebyśmy czuły, że rozumieją tak samo jak współczują, że widzą i doceniają. Słuchać i głaskać po głowie, kiedy ta sama, kobieca głowa pozostaje bliska eksplozji.
A może zamiast oczekiwać cudownego zwrotu ewolucji, to my powinnyśmy wreszcie przyjąć do wiadomości, że bez oblicza „Pana Załatwiacza” nie byliby już tacy sami i choć bez wątpienia wkurzający, urokliwi są w tym całym, męskim pomaganiu?
Pozdrawiam,
M. Nikiel