…bo wakacje!
Przemierzając pospiesznie targowisko (tak, tak i mnie dopadło „widmo” zdrowej żywności), albo niecierpliwiąc się w sklepowej kolejce, widzę coraz częściej starsze panie, z uczepionymi do rąk wnukami. Czyli wakacyjny sezon na babcie można oficjalnie uważać za otwarty.
Tej materii mam zawsze ambiwalentne odczucia.
Z jednej strony babcie (i niektórzy dziadkowie, oczywiście) to kopalnie niezgłębionej i nieskażonej niczym miłości. Wreszcie mogą syndromowe puste gniazdo znowu wypełnić świergotem młodych, których tym razem nie trzeba wychowywać, a można zupełnie bezkarnie rozpieszczać. Mogę mieć do teściowej milion zastrzeżeń, (nie ukrywam, że trochę mam). Ale wiem jedno, moją Młodą kocha bardzo.
Z drugiej strony – polskie babcie to antypedagogiczne instytucje, mające za nic sugestie/prośby a nawet żądania swoich ekologiczno/wegetariańsko/wyedukowanych na mądrych podręcznikach dzieci. – No jak to wodę do obiadu ma pić? – dziwi się babcia, i do szklanki wlewa owszem, wodę ale suto okraszoną sokiem. Albo lepiej, słodki jak ulepek kompot. – Jak to ciemne pieczywo? Ja rano po świeże bułeczki do piekarni pobiegnę. – Oczywiście, że je owoce… całą miseczkę truskawek, … a tam, cukru ledwie ze trzy łyżeczki było i śmietanki kopczyk… poza tym witaminki, same witaminki!
Genderowo poprawnie wychowywanym chłopcom zabierają lalki i wózeczki, a wciskają samochody, a nawet pistolety. Dziewczynki zapewniają, że najlepszym dla nich miejscem jest kuchnia w okolicach piecyka i zlewozmywaka (no, niech będzie, zmywarki).
Przy tym wszystkim kochają bezwarunkowo, gorąco, ślepo, zachłannie…
Jest też trzecia strona tego medalu – polskie babcie to też instytucja niezastąpiona w opiece nad wnukami. Zdanie zasłyszane przedwczoraj na jednym ze spotkań … do południa to nie mogę, bo wnukami się muszę opiekować! Z naciskiem na – muszę!
W pamięci zbiorowej wciąż widnieje obraz babci, staruszeczki z siwymi włosami, która jedną ręką zagniata ciasto, drugą robi na drutach sweterek dla wnuczka, opowiadając przy tym bajeczki. Taki obraz babci to już (niestety/stety??) lamus. Często dzisiejsze babcie to zadbane 50-latki, nie mające najmniejszego zamiaru zrezygnować z pracy zawodowej, by wnuczkom smażyć naleśniki z domowymi konfiturami. Dokładnie jak w artykule „I am granny, not nanny”, który czytałam czas jakiś temu w Daily Mirror, (co można przetłumaczyć – jestem babcią, a nie nianią).
Proszę, krótki obrazek z obserwacji dwóch babć jednego wnuczka.
Babcia Nr 1 (kolejność przypadkowa), chociaż mieszka w tej samej miejscowości, pracuje zawodowo i czas dla wnuka, owszem ma, ale w terminie dogodnym dla siebie. I nie za często. Obiadków nie gotuje, bo jada w stołówce, a kuchnię w domu ma raczej na pokaz. Na spacer młodego nie zabierze, bo kto by się z wózkiem albo z rozwrzeszczanym bachorem na placu zabaw siłował. Czasem kupi modny ciuszek, zawsze przynosi stertę słodyczy i pełen zestaw dobrych rad, wyczytanych w kolorowych tygodnikach.
Babcia Nr 2 jest na każde zawołanie. Wprawdzie zawodowo nie pracuje, ma jednak trochę innych zajęć. Rzuca je i jedzie na każde zawołanie, bo trzeba wnusia odebrać ze szkoły/przedszkola, obiad mu ugotować, a co zostanie, zamrozić, będzie na później. Bo rodzice zawodowo mocno zaangażowani, na regularne gotowanie czasu nie mają. W imię miłości dla wnuka podejmie się każdego zadania, chociaż za nic ma sugestie jego rodziców. Ona wie lepiej, a jak chcą korzystać z jej pomocy, to niech się nie wymądrzają. To cena za jej stałą gotowość.
Hmm, który model wybrać?
W każdym razie moja młoda jedzie do babci na wakacje. Na tydzień. Doczekać się nie może. A babci pomidorówka ponoć smakuje lepiej niż ta, ugotowana przeze mnie, co wydaje się obiektywnie niemożliwe.
źródło: mamanieidealna.blog.onet.pl