KoBBieciarnia: Czuje się Pani spełniona zawodowo?
Izabela Grzybek: Zdecydowanie tak. Uważam, że na swojej drodze zawodowej dobrnęłam do niezwykle zadowalającego momentu. Robię to, co tak naprawdę zawsze chciałam robić. W przeszłości, przez krótką chwilę wydawało mi się, że powinnam zostać dziennikarzem. Namawiały mnie do tego moje polonistki. Przy pierwszej nadarzającej się okazji, postanowiłam więc zapytać o szczegółowe wymogi rekrutacji znajomego mi dziennikarza. Usłyszałam wówczas, że jedyna droga do zawodu wiedzie poprzez studia bazowe. Dopiero po ich ukończeniu otwierała się możliwość dla podjęcia dziennikarskiej edukacji kierunkowej. Miałam zatem do wyboru studia polonistyczne, historyczne lub prawnicze. Wybrałam prawo. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że „środek do celu” sam w sobie okaże się celem.
KoBBieciarnia: Trzydzieści lat temu uczelnie prawa pozostawały poza zasięgiem wielu osób. Pani – osobie bez koneksji i prawniczego pochodzenia udało się jednak dostać na ten kierunek
Izabela Grzybek: Czasy bez wątpienia były szczególne. Pojęcie prywatnych uczelni nie funkcjonowało, na publicznych na jedno miejsce przypadało od 10 do 15 osób. Egzamin wstępny zdawałam w poprzednim budynku Wydziału Prawa Uniwersytetu Śląskiego. Ci, którym było dane zawitać w jego progi pamiętają zapewne jak wyjątkowy klimat tam panował. Ciasne korytarze, niepewnej konstrukcji sufit. Atmosfera przytłaczała od samego wejścia. Przewodniczącym komisji egzaminacyjnej był prof. Gandor, wówczas jednak nie wiedziałam jeszcze z jak wielkim autorytetem mam do czynienia. Pamiętam, że kiedy wychodziłam powiedział „do zobaczenia w październiku”. Przekazałam tę radosną informację mamie oczekującej na mnie przed drzwiami uczelni. Machnęła ręką i z niedowierzaniem poleciła mi poczekać na oficjalne wyniki.
KoBBieciarnia: Czyżby nie wierzyła w tamtej chwili w Pani powodzenie?
Izabela Grzybek: Mama wierzyła we mnie od samego początku. Wydaje mi się jednak, że nauczona życiowym doświadczeniem, nie traktowała tym podobnych wypowiedzi jak wiążących deklaracji. Dla zabicia egzaminacyjnego stresu chwilę później zabrała mnie na zakupy do Zenitu. Cóż to była za atrakcja, sklep z pełnymi pułkami! Na ogłoszenie wyników pojechałam już sama. Pamiętam, że swojego nazwiska szukałam w dolnych partiach listy z wynikami. Poprosiłam przechodzącego obok studenta, żeby pomógł mi odnaleźć się na liście. I znalazł, na jednej z pierwszych pozycji. Jakież było wówczas moje zaskoczenie. Pochodziłam przecież z rodziny inteligenckiej, nie miałam dodatkowych punktów za pochodzenie, mogłam nadrobić jedynie wynikami w nauce.
KoBBieciarnia: Punktów za pochodzenie?
Izabela Grzybek: Wiem, dziś może się to wydawać nieprawdopodobne, niemniej w tamtych czasach zwracało się uwagę na te kwestie. Dzieci rolników i robotników otrzymywały dodatkowe punkty za pochodzenie, było ich bodajże 5 lub 10. To bardzo dużo w sytuacji, w której każdy punkt był na wagę złota. Ówczesne władze Uniwersytetu zwracały szczególną uwagę na to, kto trafia do grona studentów. W poprzednich latach wielu z nich zostało internowanych z uwagi na udział w strajkach. Z podobnych względów, część miejsc na liście zarezerwowanych była dla żołnierzy. Młodzi mężczyźni, którzy bezpośrednio po maturze zdecydowali się odbyć przeszkolenie wojskowe, na studia prawnicze dostawali się bez egzaminów. W Polsce panował wówczas stan wojenny, preferowanie wojskowych było wtedy normą. Pamiętam, że mój bal maturalny także odbywał się w okresie stanu wojennego. Studniówki nie było wcale, imprezy masowe były w tamtym czasie zakazane. Tylko dzięki córce jednego z miejscowych urzędników państwowych udało nam się cudem przeforsować pomysł balu. Do 6 rano nie mogliśmy jednak opuścić sali balowej, ze względu na godzinę policyjną.
KoBBieciarnia: Kiedy zatem po raz pierwszy pojawiła się u Pani myśl o karierze sędziego?
Izabela Grzybek: To zabawne, ale początkowo w ogóle jej nie było. Na pierwszym lub drugim roku studiów pojawiła się za to myśl o adwokaturze. Panował wówczas zwyczaj, że studenci odbywali w różnych wydziałach sądowych. Ja trafiłam najpierw do wydziału karnego. To chyba tam po raz pierwszy zrozumiałam po co uczę się prawa. Dotąd, w ślad za pozostałą bracią studencką, hołdowałam zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”. Od tamtej chwili dostrzegłam praktyczny sens „wkuwania” teoretycznych do bólu regułek. Już wtedy wiedziałam, że będę zdawała na aplikację. Po głowie wciąż kołatał się jednak pomysł o aplikacji adwokackiej. Jak zwykle przezorna, postanowiłam jednak zasięgnąć języka u kogoś kto przeszedł już tę drogę. Mój starszy brat zabrał mnie wówczas do Mecenasa Macieja Zubka. Już samo wejście do Kamienicy Zespołu Adwokackiego nr 1 w Bielsku-Białej zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. „Posłuchaj dziecko – powiedział wtedy Mecenas – powinnaś najpierw przebyć aplikację sądową. Nauczysz się dzięki temu solidnych podstaw zawodu. Wszyscy tu przez nią przechodziliśmy. Bezpośrednio do adwokatury się nie dostaniesz”. Jak się później okazało, Mecenas miał w tym sporo racji. Środowisko adwokackie było wówczas bardzo hermetyczne. Zgodnie z poradą, postawiłam więc na sądownictwo.
KoBBieciarnia: I powiodło się, egzamin na aplikację ukończyła Pani z pozytywnym wynikiem. Jak udało się Pani otrzymać etat sędziego?
Izabela Grzybek: Marzyłam o etacie sędziego w Bielsku-Białej. To tam odbywałam swoje pierwsze praktyki jeszcze podczas studiów, dzięki czemu bielski sąd wydawał mi się wówczas najbardziej przyjaznym środowiskiem wykonywania zawodu. W pierwszym, jesiennym naborze moi koledzy otrzymali etaty sędziowskie w okolicznych miejscowościach. Szczęśliwie okazało się, że przy okazji drugiego naboru w styczniu zwolniło się miejsce w Sądzie Rejonowym w Bielsku-Białej. Mój mentor prawa cywilnego Pan Sędzia Marian Szlagor, poprosił wówczas Pana Prezesa Jana Krupińskiego, aby ten przyjął mnie na przeszkolenie od października do stycznia. Zgodził się. Na taryfę ulgową nie mogłam jednak liczyć. Pozostali Sędziowie bardzo szybko zorientowali się, że mogą skorzystać z mojej „pomocy” w pisaniu uzasadnień. I pomagałam, na tyle, na ile mogłam w tamtym czasie. Gdyby ktoś zapytał mnie kto tak naprawdę nauczył mnie zawodu sędziego, wskazałabym na Sędziego Szalgora oraz Sędziego Pawła Węgrzynka. Pamiętam, jak Sędzia Szlagor mówił do mnie „Iza, decyzja głupia lub mądra, byle była własna i podjęta w terminie”. To właśnie dzięki niemu nauczyłam się decyzyjności na sali sądowej. Jeżeli zaś chodzi o Sędziego Sądu Apelacyjnego, wówczas Okręgowego Pawła Węgrzynka, muszę powiedzieć, że był on dla mnie wyjątkową postacią i wyjątkowym sędzią, orzekającym w sposób niezachwiany i barwny. Zdarzyło się, że orzekając o sprawie nielegalnego przekroczenia wschodniej granicy, zapytał oskarżonego z wokandy jak to możliwe, że jako jedyny uciekał w tym kierunku. W tym czasie każdego ciągnęło bowiem do zachodu. Zastanawiał się nawet nad przebadaniem podsądnego przez biegłego psychiatrę. Całą tę kuriozalną sytuację opisał później w książce poświęconej bielskiemu sądownictwu, jeden z katowickich adwokatów.
KoBBieciernia: Młoda i atrakcyjna kobieta, świeżo „wyświęcona” na sędziego zasiada na sali sądowej wydziału karnego. Jak podołała Pani temu wyzwaniu?
Izabela Grzybek: Nie było łatwo. Miałam 28 lat i ledwo co trafiłam do sądu, kiedy z dnia na dzień otrzymałam wiadomość o przydzieleniu mi pierwszej sprawy na wokandę. Pamiętam, że oskarżonych było w niej 12 osób, a akta ciągnęły się w nieskończonej ilości tomów. Na salę stawiło się razem z oskarżonymi kilkunastu adwokatów, doświadczonych „wyjadaczy”, specjalistów w swej dziedzinie. Musiałam jednak opanować emocje i poprowadzić proces najlepiej jak tylko potrafiłam. W wydziale karnym kobiet było wówczas niewiele, jeśli dobrze pamiętam dwie lub trzy. Przydział spraw nie był przypadkowy. Przewodniczący wydziału starał się przydzielać paniom nieco lżejsze gatunkowo procesy. Otrzymywałam więc głównie sprawy o kradzieże, pobicia lub włamania. Nie dało się jednak uniknąć sporadycznego udziału w procesach o cięższe przestępstwa, jak choćby gwałty lub molestowania seksualne dzieci.
KoBBieciarnia: Występowała Pani naprzeciw ludzi oskarżonych o poważne naruszenia prawa. Nie obawiała się Pani podejmowania wyroków decydujących „o ich” być albo „nie być”?
Izabela Grzybek: Nie myślałam wtedy o tym. Do spraw podchodziłam zadaniowo. Moim zadaniem było wydanie słusznego w mojej ocenie wyroku, niezależnie od konsekwencji. Pamiętam, że raz, po latach spotkałam w pociągu człowieka, którego – jak stwierdził – skazałam w przeszłości na karę pozbawienia wolności. To był późny wieczór, podszedł do mnie w opustoszałym wagonie. Nie pamiętam jednak abym nawet wówczas odczuwała strach. Zamiast tego, usilnie próbowałam przypomnieć sobie przedmiot jego procesu. Do dziś nie ustaliłam szczegółów. Zbyt wiele prowadziłam wtedy tego rodzaju spraw. Tak naprawdę, w tamtym czasie nie było jeszcze powodów do obaw. W środowiskach więziennych obowiązywały niepisane zasady „nie tykania sędziów, prokuratorów i obrońców”. Sądy nie posiadały ochrony, bramek, zabezpieczeń. Budynki sądowe były otwarte dla wszystkich. Dopiero po tragicznych wydarzeniach z Wałbrzycha, kiedy to jeden z podsądnych wtargnął do budynku sądowego z siekierą w ręce, stwarzając przy tym oczywiste zagrożenie dla zdrowia i życia pracowników, wzmocniono na dobre system zabezpieczeń.
KoBBieciarnia: W wieku zaledwie 33 lat awansowała Pani na sędziego Sądu Okręgowego. Kobieta – rzadkość w środowisku sędziowskim, osiąga w takim tempie wymarzone szczyty. Musiała Pani czuć, że jest właściwą osobą na właściwym miejscu, skąd zatem pomysł o zmianie?
Izabela Grzybek: Zanim pomysł o zmianie zawodu pojawił się w mojej głowie, przeszłam naprawdę długą drogę w sądownictwie. Najpierw wspomniany wyżej wydział karne, następnie cywilny i znów karny. Etat obejmowało się tam, gdzie zwalniało się miejsce i było zapotrzebowanie na pracę danego sędziego. Każde przejście było jednak dla mnie niezwykle męczące. Po zmianie wydziału zachodziła konieczność osobistego dokończenia wszystkich napoczętych wcześniej procesów. W praktyce oznaczało to, iż w okresie przejściowym wykonywałam podwójną pracę – z nowego i poprzedniego wydziału. Ten czas wspominam jako niezwykle wymagający i męczący. Praca praktycznie nie dobiegała wówczas końca, pochłaniając mi całe dnie, a zdarzało się, że i noce. Z tego względu po otrzymaniu propozycji awansu do Sądu Okręgowego (przed reorganizacją sądownictwa – Sądu Wojewódzkiego), jednocześnie cieszyłam się i zamartwiałam, że mogę nie dać rady, czasowo i wytrzymałościowo. W końcu wszyscy mamy swoje „moce przerobowe”.
KoBBieciarnia: Ostatecznie jednak przyjęła Pani tę zaszczytną propozycję.
Izabela Grzybek: Z perspektywy czasu myślę, że grzechem byłoby jej wówczas nie przyjąć. W wydziale gospodarczym pracowało mi się naprawdę wybornie – zgrany zespół, wysoki poziom merytoryczny kolegów i koleżanek sędziów, ciekawe, ambitne sprawy gospodarcze. Wszystko to spowodowało, że szybko poczułam się tam jak przysłowiowa „ryba w wodzie”. Wkrótce objęłam zresztą także funkcję przewodniczącego wydziału. To dzięki pracy w wydziale gospodarczym podszkoliłam u siebie wiele bezcennych umiejętności, nabyłam doświadczenie w prawie budowlanym, prawie wekslowym, prawie autorskim i prawie własności przemysłowej, którymi dziś zajmuje się w swojej Kancelarii.
KoBBieciarnia: Wszystko to brzmi jak pasmo zawodowych sukcesów. Nie żal było przerywać je, po to aby wkroczyć na niepewną drogę adwokatury?
Izabela Grzybek: Moja decyzja komentowana była na wiele sposobów. Zdaje sobie sprawę, iż wybór był niepopularny. Jak zwykle jednak postanowiłam nie zważając na powyższe, podążyć za własnym głosem intuicji. Dziś nie żałuję. Wydaje mi się, że po latach wykonywania zawodu sędziego, powoli zaczął doskwierać mi syndrom wypalenia zawodowego. W moim odczuciu, w sądownictwie osiągnęłam już wszystko to, co zamierzyłam sobie u początków prawniczej kariery. Dziś myślę sobie, że miałam już chyba dosyć nieustannego poczucia odium odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Teraz też muszę je podejmować, niemniej sprowadza się to do przedstawienia sądowi swojej koncepcji na daną sprawę. Nie muszę już patrzeć obiektywnie, rozważać obu wersji. Bronię swojej – tej, do której jestem przekonana. To bardzo odciążające.
KoBBieciarnia: Co poradziłaby Pani czytelniczkom, które tak jak Pani czują, że pomimo niekwestionowanych sukcesów, ich czas w danym zawodzie dobiegł końca, niemniej boją się podjąć decyzji o zmianie?
Izabela Grzybek: Powiedziałabym, że jeśli tylko czują, iż w zawodzie który aktualnie wykonują czeka je już tylko zawodowa stagnacja, a ta, sprzeczna jest z ich wewnętrzną potrzebą rozwoju, to ostatni dzwonek na zmianę. Jestem tego żywym dowodem. Na początku nie będzie łatwo. Sama miałam początkowo trudności z akomodacją do nowych warunków pracy i organizacją harmonogramu zajęć. Wiele wsparcia otrzymałam jednak wówczas od kolegów po fachu, m.in. Mecenasa Janusza Hańderka, Mecenasa Macieja Zubka oraz Mecenasa Andrzeja Nastuły, którzy w potrzebie służyli mi pomocą choćby w udzielaniu substytucji. Początkowo współdzieliłam także kancelaryjny lokal z Mecenas Haliną Radziszewską. Aktualnie przeniosłam się jednak do nowej siedziby. Moja Kancelaria rozrosła się i podwoiła swoje szeregi. Okres przystosowawczy trwał więc jakiś czas, niemniej w mojej ocenie zakończył się sukcesem. Sama natomiast odetchnęłam z ulgą. W zawodzie adwokata wreszcie mogę sama decydować o sposobie wykorzystania własnego czasu, a co najważniejsze mogę cieszyć się bezpośrednim kontaktem z Klientem. Zawsze lubiłam pracę z ludźmi, a sąd z naturalnych względów ograniczał mi tę możliwość. Mówi się, że każda zmiana jest dobra, dziś zgadzam się z tym w pełni.